czwartek, 19 maja 2011

Nie tylko Bollywood

Ubiegły weekend spędziłam w Stolycy, ale nie Irlandii, tylko dla odmiany Polski. Mniejsza z tym, co tam robiłam, ale ciekawe jest to, że nawiązałam znajomość z parą przesympatycznych Hindusów. Jednego wieczoru wywiązała się między nami rozmowa o Bollywood i muzyce Indii. Przyznam się bez bicia, że choć w swoim zainteresowaniu Azją skłaniam się raczej ku Japonii i Chinom, to kultura Indii również jest mi miła. Lubię filmy Bollywood, bo są bajecznie kolorowe, opowiadają ciekawe historie i jest w nich zawsze mnóstwo muzyki. Soundtrack z filmu "Czasem słońce, czasem deszcz" (Kabhi Khushi Kabhie Gham...) jest jednym z moich ulubionych, zwłaszcza poniższa piosenka:



Ale nie od dziś wiadomo, że muzyka każdego kraju ma dwa oblicza: stronę komercyjno-promocyjną i niszę, w której mieści się coś bardziej nietuzinkowego, trudniejszego do znalezienia dla osób z zewnątrz. I tak oto męska połowa wspomnianego wyżej Hinduskiego duetu poleciła mi zespół Karnatriix.

Jazz, new age, folk, chillout i jeszcze wiele innych modnych terminów, na których się tak naprawdę nie znam, wrzucone do jednego kociołka, a efekt - palce lizać!





Zespół mieszka sobie na myspace:
http://www.myspace.com/karnatriix
Kanał na YT:
http://www.youtube.com/user/karnatriix

sobota, 16 kwietnia 2011

Niezbyt różowe lata 60.


Na tę ekranizację czekało zapewne wielu nie tylko japonofili, ale też i miłośników współczesnej literatury - jedna z najgłośniejszych powieści japońskich ostatnich lat, "Norwegian Wood" pióra Haruki Murakami, doczekała się wreszcie przeniesienia na duży ekran. Być może więc recenzowanie tego filmu będzie nie tylko bezużyteczne (bo i tak wszyscy pójdą) i trochę pod publiczkę, ale to blog i mój ci on, więc napiszę co nieco, bo mam taki kaprysik :)

Od razu przyznam się szczerze - nie dałam rady przeczytać tej powieści, choć tak wiele osób polecało mi ją gorąco. Nie mogłam przebrnąc przez pierwsze kilka stron. Być może ma jakieś znaczenie fakt, że posiadam tylko przekład angielski i w związku z tym czyta mi się trudniej (niestety, tak to już jest: choćbyś znał dany język obcy nie wiem jak biegle, to kiedy masz pod ręką książki w języku ojczystym, w pierwszej kolejności sięgniesz właśnie po nie, bo łatwiej się czyta), ale myślę, że to tylko część problemu - Candace Bushnell i inne Zmierzchy połknęłam przecież bez mrugnięcia okiem, i to w wersji oryginalnej. "Norwegian Wood" to po prostu powieść trudna w odbiorze.

Niemniej, wybrałam się na film, i to krótko po premierze w Irish Film Institute. Po prostu zobaczyłam zwiastun i nie mogłam się oprzeć, i powiedziałam sobie: nieważne, jak bardzo mój wewnętrzny snob się obruszy, nie wiem kiedy przeczytam książkę, ale film koniecznie muszę obejrzeć. I wybrałam się, w środku tygodnia, po pracy, jeszcze z głową obolałą od cyferek i walut.

Zaprawdę, powiadam wam: chodzenie na takie filmy to najlepsza terapia relaksacyjna dla tak znudzonych codziennością ludzi jak ja! Film przeniósł mnie do zupełnie innej czasoprzestrzeni i wypełnił smutkiem, pięknem i nostalgią.

Historia traktuje o młodym mężczyźnie, Toru Watanabe, uwikłanym w miłość do dwóch kobiet - jedna z nich to chora psychicznie przyjaciółka z dzieciństwa, Naoko (w tej roli, jak zawsze zjawiskowa, Rinko Kikuchi), druga to szalona i pełna życia koleżanka ze studiów, Midori. Uwikłany między rozrywkowym studenckim życiem (są późne lata 60. i rewolucja seksualna) a poczuciem obowiązku wobec Naoko, Watanabe stara się być jak najlepszym człowiekiem i nie zawieść tych, na których mu zależy.

Myślę, że wielu z nas przeżyło coś takiego w życiu: rozdarcie między uśmiechem a płaczem, między światłem a mrokiem, między zimą a latem, między wielkim miastem a pustką gór i lasów - wydaje ci się naturalne, że chcesz być szczęśliwy i trzymać się tej jasnej strony, ale jest coś pociągającego w tym mroku i smutku, może to chęć sprawdzenia swoich sił, udowodnienia opatrzności, że nie jesteś bezsilny wobec jej podłych sztuczek? Jakiekolwiek motywy przychodzą wam, drodzy czytelnicy, do głowy, być może "Norwegian Wood" pomoże wam je zrozumieć.

Motyw tego duchowego rozdarcia jest czymś, co niewątpliwie przypadnie widzom do gustu, bo każdy lubi historie, w których może utożsamić się z choćby jednym bohaterem. Gdyby jednak było to za mało dla was, dodam jeszcze na zachętę, że film, jako ruchomy obraz, jest niebywale piękny i nastrojowy. Atmosfera Tokyo lat 60., górskie krajobrazy, do tego wspaniała muzyka - nie sposób pozostać obojętnym na taki mariaż obrazu i dźwięku.

Serdecznie polecam, najlepiej w kinie.




więcej o filmie na IMDb

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

W temacie praw autorskich

Drodzy czytelnicy,
Wciąż nie mogę się otrząsnąć po odkryciu wczorajszego wieczora pewnego bloga. Blog ów, zatytułowany "japonofilka", składał się z kilku notek żywcem przekopiowanych z mojego wychuchanego, wypieszczonego bloga japonofilki. Autorka bloga była nawet na tyle śmiała, że skopiowała pierwszy, powitalny wpis "ichi... ni... san... próba mikrofonu!"
Googlając swój pseudonim i adres bloga znalazłam kilka artykułów, które korzystały z moich notek. Nie wiedziałam o ich istnieniu i mocno się zdziwiłam, że znalazłam się na wykop.pl, w linkowniach na paru blogach, a nawet obficie cytowana w pewnym blogu o anime. Wzmianka o blogu japonofilki ukazała się na następujących stronach:


http://www.looksfery.com/modopedia/haslo/issey_miyake
http://www.wykop.pl/link/173209/japonska-moda-uliczna/
http://anime-i-japonia-i-inne.blog.onet.pl/japonskie-style-lolita,2,ID418916897,n
http://margo.jogger.pl/
http://anansi.pinger.pl/m/2164488
http://chce.to/p21391/stroj-gejszy
http://www.japonka.pl/flashe/Gejsze.html

Jestem wzruszona tym, że mój blog zainspirował innych. Szkoda, że nie zostałam powiadomiona wcześniej o tych wszystkich cytatach, bo bardzo chętnie umieściłabym linki tutaj, co czynię poniewczasie. W każdym z powyższych przypadków adres bloga japonofilki był podany jako źródło, więc nie mam żalu o cytaty.

Ale mam żal o to, że ktoś tak beztrosko skopiował, wkleił i podpisał się pod czymś, w co włożyłam wiele serca i wysiłku. Generalnie nie dbam o znaki wodne na fotografiach, które umieszczam w sieci, bo wiem, że nie jestem żadną Annie Leibowitz i każdy mógłby wpaść na ten sam pomysł na ujęcie, na który jakimś cudem wpadłam ja. Ale pisanie wymaga więcej czasu. Wierzcie lub nie, ale w każdą notkę, którą umieszczam na blogu, wkładam sporo pracy: wyszukuję stosownych ilustracji, szukam informacji, nierzadko czytam książki, pomysły dojrzewają w mojej głowie przez pewien czas i wtedy piszę. Wydaje mi się niemoralnym podpisywanie się pod moją pisaniną, którą tworzyłam w ramach hobby, bez wynagrodzenia, dla czystej przyjemności, ale z nie mniejszym zaangażowaniem niż moją pracę zawodową.

Dlatego apeluję do wszystkich tych, którym podobają się moje blogi: jeżeli chcecie mnie zacytować, przynajmniej podajcie źródło i byłoby również miło, gdybyście mnie powiadomili o takowym zamiarze. Jestem miła, szczodra i nie gryzę, ale mam wielką wadę - nie znoszę niesprawiedliwości.

Chciałam również z tego miejsca serdecznie podziękować administratorom serwisu pinger.pl za szybką reakcję. Świetna robota!

Jeżeli któryś z czytelników mógłby mi doradzić program do śledzenia plagiatu w sieci lub sposób na zabezpieczenie tekstu przed kopiowaniem, zapraszam do podzielenia się uwagami w komentarzach.

Dziękuję i pozdrawiam wszystkich uczciwych czytelników,
Margot - Japonofilka

Na deser - historia pewnego krzyku i fotografii, której sława wyprzedziła fotografa. Polecam.