sobota, 23 stycznia 2010

Pozwolić odejść

Przyznam się szczerze, że nie jestem zbyt przyjaźnie nastawiona do tej szopki i festiwalu komercji, jakim są Oskary. Nagrody za najlepszy film przyznawane w ciągu ostatnich 10 lat dobitnie pokazują, że nie liczą się już oryginalne, autorskie pomysły i interesujące historie, tylko kupa wydanego szmalu ("Władca Pierścieni"), odgrzewane kotlety ("Chicago", "The Departed"  -w przypadku tego drugiego odgrzewane na tak silnym ogniu, że nie do zjedzenia) albo chodliwe tematy biedy i dyskryminacji rasowej, żeby ludzie o brzuchach pełnych złota poczuli się lepiej, że łaskawie zwrócili swe oczy na 100 minut w stronę biednych i uciśnionych ("Slumdog millionaire", "Crash").

Niemniej, kategorię filmów obcojęzycznych zawsze śledzę z zainteresowaniem. Dlatego kiedy Oscara 2009 dostał film japoński, nie posiadałam się z radości. Kilka tygodni temu miałam wreszcie okazję obejrzeć ten obraz. Dlaczego nie podzieliłam się z wami wrażeniami na gorąco? Bądźcie cierpliwi. Wszystko w swoim czasie.


"Okuribito"
"The departures"
rok produkcji: 2008
strona filmu @ IMDB


Historia jak historia, wałkowana tu i ówdzie w amerykańskich komediach romantycznych z niezmiennym powodzeniem: chłopakowi z aspiracjami nie powodzi się w wielkim mieście, wraca na prowincję, odnajduje siebie, powrót do korzeni, medytacja, wartości rodzinne, bla, bla, bla. Proszę mnie źle nie zrozumieć: cenię takie historie, jeżeli tylko nie są opowiedziane w nużący i przesłodzony sposób (czego, przykro mi to mówić, twórcom niniejszego obrazu nie udało się dokonać).

Tak więc, Daigo Kobayashi właśnie stracił pracę wiolonczelisty w podrzędnej (jak on sam jako muzyk) orkiestrze tokijskiej. Decyduje się wrócić do swojego rodzinnego, prowincjonalnego miasteczka, wprowadzić się do domu po swojej ś.p. mamie i podjąć "normalną" pracę. Normalna praca okazuje się być przeprowadzaniem rytuału przygotowania ciał zmarłych do trumny. Początkowo Daigo czuje obrzydzenie, znajomi udają, że go nie poznają, żona odchodzi. Z czasem jednak, Daigo zaprzyjaźnia się ze współpracownikami i zaczyna odczuwać wagę tego, co robi dla innych w ramach swojego zawodu.

Teraz powiem, dlaczego nie napisałam o tym filmie od razu. Świeżo po wyjściu z kina byłam lekko zdegustowana, że przesłodzony i zbyt grający na emocjach widza (nie ukrywajmy, Oscary dla filmów obcojęzycznych z reguły idą w łapki reżyserów, którzy grają na modłę Hollywood). Dopiero, kiedy zaczęłam głębiej się zastanawiać nad całą historią i różnymi jej detalami, doceniłam wagę tego filmu.


Na początek mały szczegół, który sprawia, że ten film, choć hollywoodzki z pozoru, jest bardzo japoński: dążenie do perfekcji, cokolwiek w życiu się robi; rozumienie powagi swojego zadania, wytrwałość, odrzucenie osobistych uprzedzeń w imię poświęcenia itd. Taki sposób patrzenia na pracę, jak na sposób życia, a nie sposób zarabiania na życie, jest obcy większości ludzi w naszej kulturze: szef jest zawsze zimnym draniem, pensja jest niewystarczająca, klienci durni, i tak w ogóle to wolelibyśmy robić w życiu coś innego. Postawa Japończyka wydaje się być inna: jaka by nie była, to jest moja praca i dołożę wszelkich starań, żeby wykonać ją jak najlepiej. Nie jest to, moim zdaniem, wynik wieloletniej recesji, bo w końcu w Polsce też gospodarka nie szaleje, ale wynik wychowania i osobistego nastawienia do życia. Jest to coś, czego warto się nauczyć.

Po drugie, główne, jak sugeruje tytuł, przesłanie filmu: aby być szczęśliwym, musisz pozwolić odejść, odpuścić. Najpierw Daigo sprzedaje swoją drogą wiolonczelę, która była symbolem jego niespełnionych ambicji i uwalnia się od jej materialnego ciężaru. Potem wyprowadza się z Tokyo, które nie miało dla niego miejsca i nie doceniło go jako człowieka. Kiedy żona od niego odchodzi, Daigo nie biegnie za nią, ale żyje dalej. Zamiast, jak każe dzisiejszy świat, brnąć do przodu, zdobywać kolejne szczyty, i chcieć coraz więcej, Daigo zadowala się tym, co ma, i osiąga duchową równowagę.

I to właśnie przesłanie sprawia, że film ten jest absolutnie wyjątkowy. Jest świetną odpowiedzą dla wszystkich ludzi, którzy czują się uwięzieni w kulcie sukcesu i zmęczeni tempem życia. Pozwól odejść, odpuść, wycofaj się i znajdź radość tam, gdzie się jej nie spodziewałeś. 



Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto obejrzeć ten film, niezmiernie istotny dla osób interesujących się obcymi kulturami w ogóle: ceremonia nokanshi, czyli przygotowania ciała do trumny. Przede wszystkim fakt, że odbywa się ona na oczach wszystkich żałobników. Dało mi to wiele do myślenia na temat mojego własnego stosunku do śmierci. Uczestniczyłam w życiu w kilku pogrzebach, ale nigdy nie oglądałam nieboszczyka. Oblicze zmarłej osoby jest zwykle pokazywane tylko dla celów identyfikacyjnych, jednej osobie, gdzieś w podziemiach domu pogrzebowego/kaplicy. Wiem, że w niektórych kulturach, nawet europejskich, jest zwyczaj nocnego czuwania przy zmarłym, ale ja sama nigdy się z czymś takim nie zetknęłam. Zawsze kojarzyłam śmierć z czarnym ubraniem, krzyżem, śpiewaniem na cmentarzu i zamiataniem liści na 1. listopada, jakby ciało zmarłej osoby już nie istniało. Japońscy żałobnicy widzą je, jest namacalne, jest myte, przebierane, malowane... a potem palone w krematorium, i tylko strużka dymu, odprowadzana oczami najbliższej rodziny, zamiast zamiatania liści i kupowania zniczy, które mają się palić 3 doby. Bo aby żyć dalej, musisz pozwolić zmarłemu odejść.


Jeżeli film ma interesujący temat i skłania do myślenia, to myślę, że kinomani mają już dość powodów, żeby zainteresować się "Okuribito". Na wypadek jednak, gdyby było wam mało, dodam, że muzykę (która jest istotnym elementem tego obrazu) skomponował sam Joe Hisaishi. Dawno nie słyszałam go w akcji i to było miłe spotkanie.

Do kina marsz, azjofile!